Nie potrafię się zdecydować, czy każde zakończenie pewnego etapu to bardziej powód do przygnębienia, bo ludzie, z którymi dzieliło się swoje życie rozjeżdżają się na cztery strony świata, czy też może radości, bo oto zaczyna się zupełnie nowy, nieznany czas.
Wróciłam do Polski, by się wyprać, przepakować, załatwić niezbędne formalności i przypomnieć w kilku miejscach o swoim istnieniu. W związku z tym, ogłaszam małą przerwę w blogu. Obiecuję jednak, że Finlandia nie kończy nadawać. Ostatni tydzień dostarczył mi tylu wrażeń, że muszę je spokojnie poukładać w skołatanej głowie i opisać nieco później.
Płyńcie nadal! Wkrótce nowy wiatr napełni nasze żagle.
Tuż przy dworcu kolejowym i autobusowym. Okrążony jedną z najruchliwszych ulic w centrum stolicy. Sąsiaduje z hałaśliwym kompleksem sportowym.
A mimo to, za jego murami mieszkają cisza i spokój. Drzewa i krzewy działają jak gąbka, chłonąc szum stołecznego życia. Zacienione alejki zapraszają do spaceru. Stojące gdzieniegdzie ławki wydają się być stworzone do odpoczynku.
Każda, najmniejsza nawet krzewinka jest opisana stosowną etykietką (te trujące dodatkowo znakiem ostrzegawczym z wymowną trupią czaszką). Po przekroczeniu bramy zanurzamy się w gąszcz wysokich drzew i roślin, które są w stanie przetrwać długie północne zimy. Ta część ogrodu jest zacieniona, chłodna, rośnie tam niewiele kwiatów. Prawie natychmiast robi się cicho. Nawet odwiedzający ściszają głos i zwalniają kroku.
I wtedy gąszcz nagle się kończy, a alejki prowadzą do rozległego ogrodu i niekończącego się dywanu kwiatów. W powietrzu roi się od owadów, zapach kwiatów jest delikatny, ale wyraźny.
Pośrodku ogrodu stoi potężna szklarnia. W jej wnętrzu zgromadzono niezwykłą kolekcję egzotycznych roślin, ułożonych według regionów, w których występują. Wchodzimy więc do tropikalnego lasu deszczowego, by chwilę później przekroczyć próg sawanny, a potem przystanąć przy stawie, porośniętym liliami wodnymi.
Powietrze jest gęste i wilgotne, lub też suche i gorące. Czasem pachnie leśne runo, a czasem można wyczuć delikatny zapach cytrusów.
Odwiedziny w ogrodzie botanicznym to teatr zmysłów.
Plaża nie jest pierwszą rzeczą, która przychodzi do głowy, kiedy myślimy: Finlandia. I słusznie. Piaszczystych szerokich wybrzeży raczej tu nie doświadczymy. Jest za to wiele miejsc, gdzie ziemia styka się z morzem w sposób niezwykły. Ogromne płyty wyrastają prosto z wody, która jest tak czysta, że nawet kilka metrów wgłąb widać zielone porosty. Pofałdowana linia brzegowa i wiele przybrzeżnych wysepek zatrzymują fale i wiatr.
Chciałam dziś pracować, więc moim towarzyszem nadmorskich wędrówek był laptop. Siedliśmy razem na nagrzanym słońcem granicie. Po drugiej stronie mola jest kawiarnia, dzięki której miałam dostęp do Internetu. Słoneczna pogoda sprawiła, że na morze wypłynęły małe flotylle żaglówek, motorówek, a nawet małych statków rejsowych. Kiedy dłuższą chwilę się nie ruszałam, przylatywały mewy.
W sklepie po drodze zaopatrzyłam się w bardzo popularne w Finlandii żelki (uważając, żeby nie wybrać tych o smaku lukrecji. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego są tu takie popularne).
Plaża, którą dziś odwiedziłam znajduje się w najbardziej południowej części Helsinek, za parkiem Kaivopuisto (park również godny zobaczenia. Dziś trwał tam festyn, więc było dość tłoczno). Z dworca autobusowego można dojechać tramwajem nr 3 lub dojść na piechotę (około 0,5 godziny).
I mimo tego, że sierpień powoli ma się ku końcowi, w Helsinkach dziś 20 stopni, słońce i lato. Jeszcze nie miałam okazji założyć żadnego z grubych swetrów ani puchowej kurtki, które przezornie przywiozłam z Polski.
To już dzisiaj! Dzień w życiu stolicy, na który czekają wszyscy zarówno mieszkańcy jak i turyści odwiedzający Reykjavik pod koniec sezonu turystycznego. Menningarnótt, zwana również Culture Night, to nie właściwie cały dzień wszelkich działań na polu sztuki, które ożywiają poszczególne stolice Reykjaviku. Możemy zatem posłuchać orkiestry lokalnej filharmonii, zwiedzić statek straży przybrzeżnej, posłuchać młodych zespołów z Wysp Owczych, grających w niewielkim budynku ambasady Kanady, wziąć udział w konkursie hula - hop, poznać tajniki Capoeiry, czy UWAGA UWAGA, wybrać się na koncert Moniki Brodki, która wydaje się być jedną z gwiazd dzisiejszego święta. Wszystko to dziać się będzie w nieomal rodzinnej atmosferze, o którą szczególnie zadbają mieszkańcy Reykjaviku, częstując swoich gości wszelkiej maści słodkościami, całość zostanie zwieńczona rewelacyjnym ponoć pokazem sztucznych ogni!
My rozpoczęliśmy ten dzień jednak z innej strony, startując w 30. jubileuszowym półmaratonie, którego trasa wiodła najbardziej interesującymi fragmentami miasta (czyli głównie wybrzeżem). To był dobry początek dnia - 1h 26 min 41 s. Co będzie dalej, przekonamy się niebawem!
Duet BYRTA- prosto z Wysp Owczych. Oni też wystąpią dzisiaj w Reykjaviku!
Trzecia niezwykła wyspa Helsinek. Położona na wschód od dzielnicy Koskela, gdzie od kilku tygodni jest mój tymczasowy dom. Na łagodnej zatoce, gdzie rzeka Vantaanjoki wpada do Bałtyku, wyrasta z wody Lammassaari. Cała wyspa ledwo wystaje ponad poziom wody, co sprawia, że ziemia jest nasiąknięta wodą. Dlatego jedyne ścieżki, po których bezpiecznie można się poruszać po Lammassaari to drewniane pomosty, przecinające pola tataraku.
Wyspa nie leży poza miastem. Nie leży nawet na jego obrzeżach. Lammassaari jest z każdej strony otoczona zatłoczonymi dzielnicami, nowymi blokowiskami, biurowcami i autostradą. Pośrodku tego miejskiego zgiełku udało się zachować przestrzeń ciszy, dzikości i natury. Na wyspę prowadzi drewniany mostek. Przed nim trzeba zostawić rowery, jeśli się na nich przyjechało - na całej wyspie obowiązuje zakaz poruszania się na rowerach. Drewniane pomosty są bardzo wąskie i nawet piesi mają czasem problem, by się na nich wyminąć. Są za to wymarzonym miejscem dla biegaczy!
Na szczęście, pieszych też na Lammassaari nie ma zbyt wielu. Nie doszukałam się tej wyspy w żadnym z posiadanych przeze mnie folderów o Helsinkach, ani nawet w dokładnych przewodnikach turystycznych.
Cudownie.
Cisza i spokój.
Kiedy dojdzie się do końca ścieżki, na skraju wody stoi potężna drewniana wieża widokowa. Można się na nią wdrapać i podziwiać cudowne pola Lammassaari z lotu ptaka. A skoro już o ptakach mowa, wiele osób przychodzi tu na birdwatching. I wcale im się nie dziwię.
Turku to morze, statki, rzeka i stary zamek. Szwedzka nazwa tego miasta - Åbo oznacza "siedzibę przy rzece". Turku to najstarsze miasto Finlandii. Pierwsze wzmianki o grodzie z kościołem pochodzą już z XIII wieku. Wtedy także powstały pierwsze zabudowania warownego zamku, wówczas położonego na wysepce u ujścia rzeki Aurajoki.
Położone dokładnie w połowie Morza Bałtyckiego, otoczone z każdej strony wodą, Turku szybko stało się jednym z najważniejszych portów Bałtyku. Przez lata rozwinęła się tu produkcja wszelkiego rodzaju statków morskich - od zgrabnych jachtów przez pasażerskie statki turystyczne po potężne, kilkupiętrowe promy, których budowa pochłania miliony euro.
W Turku znajduje się jedna z najstarszych szkół żeglugi na świecie - Åboa Mare. Mogłam tam po raz pierwszy zasiąść za sterami ogromnego promu i rozbić go o najbliższy brzeg ;-)
Przypływające do Turku statki wita potężny zamek, niegdyś zasłonięty od strony wody grubym murem.
Część, w której renesansowe zabudowania wokół dziedzińca łączą się ze średniowieczną kamienną bryłą, robi niezwykłe wrażenie.
Zamkowi przewodnicy noszą renesansowe stroje. Nasza przewodniczka miała na sobie suknię o hiszpańskim kroju, która na co dzień należy do... jej polskiej koleżanki, pracującej na zamku jako konserwator zabytków. Czasem także owa koleżanka przebiera się w strój z epoki, grając królową Katarzynę Jagiellonkę, najmłodszą córkę Zygmunta I Starego i Bony Sforzy oraz żonę króla Szwecji Jana III. Podobno szczególnie dzieci słysząc jak mówi po Polsku, były skłonne uwierzyć, że oto stoi przed nimi prawdziwa królowa z egzotycznej Polski.
Królowa Katarzyna przybyła do Turku ze swoim dworem (przede wszystkim z polskim kucharzem, którego figura woskowa znajduje się w zamkowym muzeum!) w 1652 roku. Okazało się, że nie była to najlepsza decyzja. Brat jej męża, król Szwecji Eryk XIV rok później najechał Turku i uwięził parę w zamku niedaleko Sztokholmu.
Na dalekiej Północy jest mroźny noc. Młody herosVäinämöinen na swoim koniu w szalonym pędzie przebywa zmarzłe pustkowia. Nagle przystaje zdumiony, a jego oczom ukazuje się niezwykły widok. Piękna kobieta siedzi na skraju tęczy i przędzie złotą nić na kołowrotku. To Córa Północy, obserwująca Ziemię z niebios. Väinämöinen oszołomiony zaprasza ją do swych sań. Córa Północy odpowiada:
- Wyjdę za mąż tylko ta tego, który w trzech próbach udowodni swoje męstwo.
Väinämöinen jest gotowy podjąć wyzwanie. Dwie pierwsze próby przechodzi zwycięsko. Na końcu Córa Północy prosi, by Väinämöinen wyrzeźbił łódź z kawałków jej wrzeciona.Ogarnięty emocjami Väinämöinen kaleczy się w kolano, a Córa Północy znika mu z oczu.
To poemat z fińskiego zbioru legend Kalevala, który zainspirował Jeana Sibeliusa do stworzenia jednego z najpiękniejszych poematów symfonicznych na świecie. Muzyka tego kompozytora to fiński produkt eksportowy w muzyce klasycznej. Niestety, Sibelius był pierwszym i długo pozostał jedynym znanym kompozytorem z tego kraju.
Wyobraźmy sobie, że cała nasza europejska historia sztuki po prostu znika. Nie ma Baroku, nie ma Renesansu, nie ma Bacha, Mozarta, Beethovena. Nie ma lutni, klawesynów, organów, zespołów kameralnych, chorału, potężnych mszy i cichych nieszporów. Nie ma oper, nie ma etiud.
Jest muzyka grywana wieczorami, na przedziwnych instrumentach, niepodobna do niczego. Jest pierwotne pragnienie muzyki, która wyrazi las, wodę, powietrze i legendy, które poruszają do łez.
Finlandia to kraj bez historii muzyki, jaką znamy w Polsce i reszcie Europy. Nie obciążeni tym, do czego zdążyło się przyzwyczaić europejskie ucho, dziś mogą tworzyć muzykę niezwykłą. Dopiero teraz młodzi fińscy kompozytorzy współcześni powoli wyruszają w świat.
Każdą z 600 stalowych rur Eila Hiltunen tworzyła osobiście. Potem połączyła je w jedną całość. Układają się w kształt morskich fal lub falujących traw. To muzyka Sibeliusa zamknięta w rzeźbie. Stoi w małym parku w Helsinkach, nad samym brzegiem Bałtyku.
Muzyka poważna w Finlandii nie ma się jednak najlepiej. Brakuje chętnych do studiowania muzyki w Akademiach Muzycznych, bo na wcześniejszych etapach edukacji muzyka jest właściwie nieobecna. Tak jak w Polce, chętni mogą zapisać się do popołudniowych szkół muzycznych, na co jednak bardzo często po prostu brakuje czasu.
Orkiestry fińskie zmagają się z brakiem funduszy i chętnych do gry. Gdy już grają, najczęściej prezentują europejskie hity. W sierpniu w Helsinkach odbywał się Festiwal Muzyki Barokowej. Dlaczego, ja się pytam? Po co? Takich festiwali mamy w Europie na pęczki, dlaczego więc Finlandia nie podzieli się tym, co ma naprawdę cennego? Festiwal fińskiej muzyki ludowej lub fińskiej muzyki współczesnej to byłoby prawdziwe święto muzyki, jakiej nie można usłyszeć w żadnym innym miejscu na Ziemi.
W eksperymencie, jakim jest fińskie społeczeństwo zabrakło miejsca na muzykę. Ta cisza mnie niepokoi.
Czym dla panoramy Krakowa jest Kopiec Kościuszki, tym dla Reykjaviku jest wznosząca się majestatycznie pod drugiej stronie zatoki
Esja. Ta niezbyt wysoka (bo wyrastająca „tylko” 914 metrów nad poziom morza) góra dominuje
nad całym miastem wraz ze swoim południowym stokiem, który dosyć stromo zdaje się opadać wprost do Oceanu.
Jednak wbrew pozorom to nie stromizna ścian jest największym
problemem związanym z wejściem na szczyt, a samo dotarcie do oddalonego o 20 km
od centrum miejsca zwanego Esjuberg, skąd bierze swój początek znakomita
większość dróg na Esję. Dostać się tam najlepiej jak wszędzie w Islandii –
własnym samochodem. Dla nie
posiadających takich luksusów pozostają dwie możliwości: auto-bus lub
auto-stop, z których (jak było dane nam się przekonać) równie trudno skorzystać. Jadąc autobusem trzeba zaopatrzyć się w tzw. „transfer ticket”,
dzięki któremu za 350 ISK będziemy w stanie przejechać dwiema liniami z samego
centrum aż do Esjuberg. Autostop wymaga
więcej poświęcenia, bo żeby mieć szanse coś złapać, czy to w stronę Esji czy gdziekolwiek
indziej, trzeba okazać więcej hartu ducha i pomaszerować ze 5 km na przedmieścia Reykjaviku,
gdzie faktycznie zaczyna się słynna droga nr 1.
Samo wejście na szczyt jest ponad godzinną wędrówką po dosyć
stromym zboczu, na którym pełno mieniących się w odcieniach czerwieni skał pochodzenia wulkanicznego,
przeplatających się z zielenią skarłowaciałych brzóz i całą paletą kolorów sporej
ilości gatunków kwiatów. Im wyżej, tym krajobraz zdaje się coraz bardziej przypominać ten
na księżycu. Powyżej miejsca nazywanego „Steinn” szlak zaczyna piąć się po
dosyć stromych skałach (w niektórych miejscach zainstalowano nawet całkiem
solidne łańcuchy), wyprowadzając na pierwsze rozległe wypłaszczenie –
Thverfellshorn, z którego można podziwiać przepiękną panoramę okolic
Reykjaviku.
Reykjavik!
Trzy kolory
Większość lokalsów jak i turystów kończy tu swoją wędrówkę. I niech
żałują! Idąc 20 min w głąb płaskowyżu w kierunku właściwego wierzchołka Esji,
dochodzi się do ni to grani ni uskoku, z którego otwiera się widok na przeciwną
stronę góry- przepiękną dolinę polodowcową, której środkiem spokojnie meandruje rzeka wprost do Oceanu.
Prosto do Oceanu
!
Każda góra wymaga ofiar!
Bardzo odludne miejsce... księga gości na Steinn
Końca nie widać
Ubezpieczenia na szlaku
Trzeba mieć szczęście urodzić się i mieszkać w mieście, z
którego równie blisko nad morze co w góry, w wypadku których „wysokość nad
poziomem morza" nabiera całkiem dosłownego znaczenia!