środa, 25 września 2013

Vestmannaeyjar - Wyspy Ludzi Zachodu


Ląd smagany wiatrem, wulkaniczna skała studzona chłodnymi falami, rozbijanymi o ostre, czarne klify. Okruchy ziemi wrosłe w rozhuśtany ocean. To Wyspy Ludzi Zachodu: Vestmannaeyjar. Kilkanaście maleńkich wysepek, z których największa, Heimaey, ma powierzchnię zaledwie 13,4 km2. Ludzie Zachodu to przybysze z Irlandii, którzy podobno zasiedlili Vestmannaeyjar jeszcze zanim pierwsi osadnicy zamieszkali na Islandii.

Na Wyspy należy, rzecz jasna, dopłynąć. Prom, łączący Vestmannaeyjar z południowym wybrzeżem Islandii dopływa do Heimaey w około pół godziny. Bilet studencki w jedną stronę kosztuje 630 koron. Przeprawa promem to przeżycie niesamowite, szczególnie przy zachodnim wietrze. Prom wydaje się wtedy jakby mniejszy, lżejszy, bardziej kruchy, a przechyły, dosłownie, zwalają z nóg, sprawiając, że błędnik wpada w lekką dezorientację. Prom jest przygotowany na złą pogodę: na pokładzie można znaleźć papierowe kubełki o wiadomym przeznaczeniu ;-)
Kiedy już jednak ochłoniemy i zdołamy ustać przy burcie na dłużej, widoki wynagradzają wszystko. Za sobą zostawiamy bowiem skrzące się w słońcu lodowce, huczące wodospady i największe wulkany Islandii, przed sobą mając zielone, poszarpane brzegi Vestmannaeyjar.









Wpływamy!
Nad krajobrazem Heimaey dominują wulkany. Helgafel i Eldfel, położone w północno-wschodniej części wyspy przypominają o tym, co wydarzyło się w 1973 roku. Na skutek potężnej erupcji wypiętrzył się wulkan Eldfel, a lawa i pyły, które wypluwał przez kolejnych kilka miesięcy, powiększyły wyspę o ponad 2 km2, niszcząc jednak wiele domów, których odkopywanie trwa do dziś. Nawet teraz, gdy na szczycie Eldfel przyłożymy rękę do ziemi, poczujemy pod palcami pulsujące ciepło.








Wyspy to także słynne miejsce podglądania ptasiego życia. Na przepaściste klify przylatują przeróżne gatunki ptaków, z kolorowymi maskonurami na czele. My jednak zwiedzamy Vestmannaeyjar w dość "alternatywnej" porze roku. Teraz, gdy lato chyli się ku końcowi (choć tu chyba w tym roku nigdy nie dotarło), na klifach pozostały już tylko chichoczące mewy i huk oceanu.



Po wietrznej nocy na zamkniętym już kempingu, rannym promem wypływamy w kierunku Islandii. Płyniecie dalej z nami...?


środa, 11 września 2013

Echa Laponii - renifery!



W dalekiej, wietrznej Islandii zdarza mi się wspominać łagodne słońce Laponii, zapach lasu i miękki mech pod stopami. Choć spędziłam tam tylko dwa dni, były to także dwie noce, o których z pewnością niebawem napiszę więcej.
Renifer to jedno z najcudowniejszych zwierząt, jakie zdarzyło mi się oglądać. Niezwykle łagodny, nigdy nie ugryzie, a odpowiednio zachęcony pozwoli się pogłaskać po skórze, szorstkiej i ciepłej albo dotknąć poroża, o tej porze roku delikatnego, jakby pluszowego, pokrytego miękkim meszkiem (na jesień poroże zacznie rogowacieć i stanie się twarde niczym kość, teraz jego uszkodzenie może nawet zabić renifera). 

Renifery to zwierzęta pół-udomowione, co oznacza, że kochają wolność, ale z człowiekiem też potrafią się dogadać. W Finlandii tradycyjnie hodowlą reniferów zajmują się rdzenni mieszkańcy Laponii - Samowie (Sami). Każdy renifer ma swojego właściciela - w fińskich lasach nie ma wolnych reniferów. Raz do roku właściciele gromadzą całe stado w swojej zagrodzie i dokonują selekcji, które zwierzęta zostaną wypuszczone do lasu, a które zostaną przeznaczone na mięso.

Czerwone mięso reniferów jest bardzo delikatne i łagodne w smaku. Tak, kosztowałam, choć przez głowę przemknął mi Rudolf z zaprzągu Świętego Mikołaja i łagodny wzrok spotkanych na farmie reniferów. Ale większość tych zwierząt hodowana jest właśnie na mięso. Taka jest kolej rzeczy w Laponii.



Dużym zaskoczeniem była dla mnie informacja, że reniferów z Laponii nie można dosiąść, bo są za słabe, by udźwignąć ciężar człowieka. Znacznie lepiej ich siłę wykorzystuje Święty Mikołaj: renifery dobrze się sprawdzają jako zwierzęta pociągowe. 
Człowiek nauczył się wykorzystywać wszystko, co renifer może z siebie dać. Poroże często służy do wyrabiania drobnych elementów, jak rękojeść noża czy zdobione łyżki. Skóra renifera to często spotykany w fińskich domach dywan, lub ocieplenie drewnianych ław i krzeseł. Tylko mleko reniferów rzadko jest wykorzystywane przez ludzi, a to dlatego, że renifery produkują go bardzo, bardzo mało. Jednak przystosowanie do surowych warunków subarktycznych sprawiło, że mleko reniferów jest niezwykle bogate we wszystkie składniki odżywcze i umożliwia szybki rozwój małych źrebiąt.

Renifery żywią się głównie "zieleniną", którą znajdą w lesie. Szczególnym przysmakiem jest, występujący również w Polsce (objęty częściową ochroną gatunkową) porost chrobotek reniferowy. Nasza przewodniczka stwierdziła, że jest dla nich jak czekolada!

Chciałabym zobaczyć renifery zimą, kiedy są w swoim żywiole. W trzaskającym mrozie pędzą po roziskrzonym śniegu w stronę ciemnej linii lasu...

Tak, przesyłam dziś do Polski echa północy.








czwartek, 5 września 2013

Meet us, don't eat us!

Jaki temat regularnie rozgrzewa opinię publiczną na Islandii, jednocześnie narażając ten urokliwy kraj na sankcje międzynarodowe? Nie jest nim łamanie standardów demokracji (wszak Althing to najstarszy parlament w Europie), nie jest to również kryzys gospodarczy (którym Islandczycy chyba na długo się nie przejęli), nie chodzi też o żadne wojny, katastrofy, groźby i inne zarazy. Tematem, który porusza farmera w Selfoss, rybaka w Husavik, premiera w Reykjavik, a nawet prezydenta w Washington D.C. jest WIELORYB.

W mini muzeum maxi wieloryb

Wieloryb, ssak o którym każdy słyszał (bo największy na naszej planecie), mało kto widział, a już prawie nikt go nie jadł. Prawie, bo mięso z tego króla mórz i oceanów stało się już wiele lat temu przysmakiem mieszkańców Japonii i innych państw gustujących w „owocach” morza. XX wiek był czasem nadciągającej apokalipsy dla niektórych z gatunków wielorybów. Badania wykazywały stopniowy spadek populacji zwłaszcza tych największych z nich: płetwala błękitnego i finwala. Groźba wyginięcia wymusiła podjęcie działań o charakterze globalnym. Powołano m.in. Międzynarodową Komisję Wielorybnictwa (IWC), która miała otoczyć opieką te niewidzialne ssaki.  Działania Komisji doprowadziły do przyjęcia w 1986 roku powszechnego z nazwy zakazu połowów komercyjnych wielorybów, co doprowadziło do spadku liczby połowów tych ssaków z 40 tyś. do kilku tyś. rocznie.

Co tym wszystkim wspólnego ma Islandia? Ano tyle, że jednym z państw, które nie stosuje się do tego globalnego zakazu jest właśnie Kraj maskonurów i wulkanów (pozostałe to Norwegia i Japonia).


Dla rdzennych mieszkańców Islandii, zwłaszcza tych z wiosek o tradycjach rybackich (czyli ze zdecydowanej większości) wieloryby, a raczej ich połów, są elementem tradycji, młodszej może od wszelkich ubojów rytualnych, ale równie ważnej. Z jednego wieloryba można uzyskać ponad tonę, bogatego w wartości odżywcze mięsa, które, jak łatwo można się domyśleć, pierwotnie zaspokajało potrzeby żywieniowe lokalnych wspólnot. Kiedy Islandia zaczęła otwierać się na świat zobaczono, że mięso wielorybów to dobry towar eksportowy, zwłaszcza daleko na wschód. A gdy Islandia była otwarta już zupełnie, tzn. kiedy i Zachód I Wschód zaczął przyjeżdżać na Islandię, odkryto, że przybyłych zadowala nie tylko martwy, ale i żywy wieloryb. I tak wieloryby przyczyniły się do budowy dwóch gałęzi gospodarki wyspy: produkcji mięsa jak i świadczenia usług turystycznych. Jak grzyby po deszczu (i deszczu i grzybów na wyspie w bród) powstawały firmy organizujące krótkie, średniokrótkie, długie i bardzo długie rejsy dla turystów chcących podziwiać żyjące wieloryby. Jednocześnie, globalny popyt na mięso wielorybów zaczął spadać, Japonię nawiedził kryzys gospodarczy i niedawne trzęsienie ziemi, wobec czego eksport tego mięsa staje się coraz mniej opłacalny. Do tego  sami Islandczycy powoli zmieniają swoje nawyki żywieniowe (na rzecz hot-dogów), co prowadzi do sytuacji, w której najbardziej wielorybożarłoczni stali się turyści odwiedzający Wyspę, których to liczba wkrótce przekroczy milion rocznie.




Jeśli zapytać przeciętnego Islandczyka o sprawę wielorybów, będzie miał raczej niewiele do powiedzenia. Dominuje pogląd, że polowanie na wieloryby jest koniecznością, bo niektórych z nich jak np. płetwala karłowatego przybywa w zastraszającym tempie, co czyni go w oczach rybaków najzwyklejszym szkodnikiem. Islandczycy widzą już oczami wyobraźni czas, kiedy w wodach Oceanu Atlantyckiego nie będzie dorsza, łososia i spółki, tylko same nietykalne wieloryby. I kraje Zachodu zaakceptowały by ten stan rzeczy, gdyby Islandia ograniczała się do łowienia tylko tych, dosyć licznych, płetwali karłowatych. Jednak jak się okazało w czerwcu tego roku, Islandczycy powrócili po dwóch latach do swojej praktyki połowu finwali. Zawrzało od Waszyngtonu po Berlin i Warszawę (Polska też jest członkiem Komisji Wielorybnictwa, chociaż wieloryby są widywane na naszych wodach średnio raz na 70 lat). W debacie publicznej przewijały się najrozmaitsze groźby, zawierające różnorakie sankcje. I jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, na gadaniu się skończyło. Islandczycy, niewzruszeni, dalej łowią, będą łowić i pokazywać, pokazywać i łowić te potężne i wciąż nie do końca poznane ssaki.


Niemniej jednak, będąc na Islandii warto skusić się na jedną z opcji zobaczenia wielorybów. Można to zrobić np. podczas podróży promem na samą Islandię lub tak jak my, skorzystać z jednej z wielu propozycji wycieczki statkiem w rejony, gdzie prawdopodobieństwo zobaczenia wieloryba wynosi nawet 90% (jeśli w trakcie takiej wycieczki wieloryba jednak nie będzie, dostaje się darmowy voucher na następny rejs). Okolice Reykjaviku są raczej ubogie w bogactwo gatunków wielorybów. Dominuje płetwal karłowaty, a zimą podobno przypływają orki.

Trudno go zobaczyć, jeszcze trudniej zrobić mu zdjęcie!
Nasz rejs zakończył się pełnym sukcesem. W Zatoce towarzyszyło nam kilka płetwali, a gdzieniegdzie fruwały niedobitki maskonurów, które przed zimą w zdecydowanej większości uciekły w głąb lądu. Oglądanie wielorybów jest jedną z niewielu tych typowo turystycznych atrakcji, która jest pełna walorów edukacyjnych, a przy tym przy zachowaniu odpowiednich standardów raczej bezpieczna dla wielorybów. Dlatego, czasami naprawdę lepiej obejść się smakiem!

Jest jedzenie, są wieloryby!
A jak bardzo interesujące to zwierzęta niech świadczy tylko fakt, że taki wieloryb grenlandzki żyje ponad 200 lat, czyli te co jeszcze gdzieś sobie w Atlantyku pływają urodziły się jak w Europie panował Napoleon, a kobiety nie miały praw wyborczych nawet na wyspie Islandii.



PS. Szukajcie wzrokiem wielorybów, tam gdzie na wodzie żeruje akurat sporo ptaków. Jest jedzenie, są i wieloryby!



Wypływamy


Ani widu, ani słychu

Człowiek i skafander









Czas wracać

niedziela, 1 września 2013

Na islandzkim szlaku


Nie ma to jak wybrać się w góry, nawet jeśli nie są to góry wysokie. Ponad 300 km w podróży, żeby zdobyć, a właściwie jak się miało okazać zobaczyć, Hvannadalshnúkur  (2110 m n.p.m.) sprawiło, że góry zeszły na drugi plan, ustępując miejsca drodze.



Jazda po słynnej drodze nr 1, będącej wielką obwodnicą Islandii, potrafi dostarczyć całego szeregu wrażeń. Godzinę po wyjechaniu z miasta zaczyna się nieskończone pastwisko, na którym tysiące owiec spokojnie przeżuwa trawę, swoim wzrokiem ogarniając  nieogarniętych turystów, którzy zwykli podróżować w białych, wypożyczonych Toyotach Yaris. Owce nic sobie nie robią z tego rozgardiaszu, przebiegając nader często z jednej strony „autostrady” na drugą, z łagodnego pagórka na koniec innego urwiska. Patrząc na te zwierzęta uderza jedna rzecz – mądrość płynąca z ich spojrzenia. Mądrość i spokój. Ten drugi zyskują chyba dzięki temu, co mogą oglądać codziennie. Trzy potężne lodowce ciągną się wzdłuż drogi. Do tego bezkres Oceanu, który zdaje się wytyczać przebieg drogi, która biegnie niczym granica pomiędzy żywiołem wody, a potęgą lodu wulkanów. I tak mijała nasza podróż wzbogacona jeszcze o wizytę na słynnej plaży w Vik, gdzie plaża jest koloru czarnego, a z wody wynurzają się imponujące skały, nazywane przez miejscowych Trollami.



Plaża w Vik


Kościół w Vik - zbudowany na skarpie w obawie przed wulkanem




Pół dnia jazdy i docieramy do Skaftafell, wioski, która zdaje się istnieć jedynie dzięki turystom. Właściwie połowa Skaftafell przeznaczona jest na potrzeby pola namiotowego. Kiedyś była to siedziba samodzielnego parku narodowego. Jednak od kilku już lat dawny Park Narodowy Skaftafell wchodzi w skład największego parku narodowego w Europie – Vatnajökull, który swoim obszarem zajmuje ponad 10% powierzchni Wyspy.


Po przyjeździe szybko okazuje się, że na wycieczkę na Hvanna jest już za późno o tej porze roku. Temperatura tak podziurawiła lodowiec, że szczyt jest po prostu nieosiągalny. Szybka rewizja planów i za cel wędrówki wybieramy ostatecznie Bratthalsar, górę gwarantującą przepiękny widok na okalające doliny. O samej wycieczce opowiedzą zdjęcia.



Najwyższy szczyt Islandii

Cel
Na grani