Jaki temat regularnie rozgrzewa opinię publiczną na
Islandii, jednocześnie narażając ten urokliwy kraj na sankcje międzynarodowe?
Nie jest nim łamanie standardów demokracji (wszak Althing to najstarszy
parlament w Europie), nie jest to również kryzys gospodarczy (którym
Islandczycy chyba na długo się nie przejęli), nie chodzi też o żadne wojny,
katastrofy, groźby i inne zarazy. Tematem, który porusza farmera w Selfoss,
rybaka w Husavik, premiera w Reykjavik, a nawet prezydenta w Washington D.C.
jest WIELORYB.
|
W mini muzeum maxi wieloryb |
Wieloryb, ssak o którym każdy słyszał (bo największy na
naszej planecie), mało kto widział, a już prawie nikt go nie jadł. Prawie, bo
mięso z tego króla mórz i oceanów stało się już wiele lat temu przysmakiem mieszkańców
Japonii i innych państw gustujących w „owocach” morza. XX wiek był czasem
nadciągającej apokalipsy dla niektórych z gatunków wielorybów. Badania
wykazywały stopniowy spadek populacji zwłaszcza tych największych z nich:
płetwala błękitnego i finwala. Groźba wyginięcia wymusiła podjęcie działań o
charakterze globalnym. Powołano m.in. Międzynarodową Komisję Wielorybnictwa
(IWC), która miała otoczyć opieką te niewidzialne ssaki. Działania Komisji doprowadziły do przyjęcia w
1986 roku powszechnego z nazwy zakazu połowów komercyjnych wielorybów, co
doprowadziło do spadku liczby połowów tych ssaków z 40 tyś. do kilku tyś.
rocznie.
Co tym wszystkim wspólnego ma Islandia? Ano tyle, że jednym
z państw, które nie stosuje się do tego globalnego zakazu jest właśnie Kraj
maskonurów i wulkanów (pozostałe to Norwegia i Japonia).
Dla rdzennych mieszkańców Islandii, zwłaszcza tych z wiosek
o tradycjach rybackich (czyli ze zdecydowanej większości) wieloryby, a raczej
ich połów, są elementem tradycji, młodszej może od wszelkich ubojów rytualnych,
ale równie ważnej. Z jednego wieloryba można uzyskać ponad tonę, bogatego w
wartości odżywcze mięsa, które, jak łatwo można się domyśleć, pierwotnie
zaspokajało potrzeby żywieniowe lokalnych wspólnot. Kiedy Islandia zaczęła
otwierać się na świat zobaczono, że mięso wielorybów to dobry towar eksportowy,
zwłaszcza daleko na wschód. A gdy Islandia była otwarta już zupełnie, tzn.
kiedy i Zachód I Wschód zaczął przyjeżdżać na Islandię, odkryto, że przybyłych
zadowala nie tylko martwy, ale i żywy wieloryb. I tak wieloryby przyczyniły się
do budowy dwóch gałęzi gospodarki wyspy: produkcji mięsa jak i świadczenia
usług turystycznych. Jak grzyby po deszczu (i deszczu i grzybów na wyspie w
bród) powstawały firmy organizujące krótkie, średniokrótkie, długie i bardzo
długie rejsy dla turystów chcących podziwiać żyjące wieloryby. Jednocześnie,
globalny popyt na mięso wielorybów zaczął spadać, Japonię nawiedził kryzys
gospodarczy i niedawne trzęsienie ziemi, wobec czego eksport tego mięsa staje
się coraz mniej opłacalny. Do tego sami
Islandczycy powoli zmieniają swoje nawyki żywieniowe (na rzecz hot-dogów), co
prowadzi do sytuacji, w której najbardziej wielorybożarłoczni stali się turyści
odwiedzający Wyspę, których to liczba wkrótce przekroczy milion rocznie.
Jeśli zapytać przeciętnego Islandczyka o sprawę wielorybów,
będzie miał raczej niewiele do powiedzenia. Dominuje pogląd, że polowanie na
wieloryby jest koniecznością, bo niektórych z nich jak np.
płetwala karłowatego
przybywa w zastraszającym tempie, co czyni go w oczach rybaków najzwyklejszym
szkodnikiem. Islandczycy widzą już oczami wyobraźni czas, kiedy w wodach Oceanu
Atlantyckiego nie będzie dorsza, łososia i spółki, tylko same nietykalne wieloryby.
I kraje Zachodu zaakceptowały by ten stan rzeczy, gdyby Islandia ograniczała
się do łowienia tylko tych, dosyć licznych, płetwali karłowatych. Jednak jak
się okazało w czerwcu tego roku, Islandczycy powrócili po dwóch latach do
swojej praktyki połowu finwali. Zawrzało od Waszyngtonu po Berlin i Warszawę
(Polska też jest członkiem Komisji Wielorybnictwa, chociaż wieloryby są
widywane na naszych wodach średnio raz na 70 lat). W debacie publicznej
przewijały się najrozmaitsze groźby, zawierające różnorakie sankcje. I jak to
zwykle w takich sytuacjach bywa, na gadaniu się skończyło. Islandczycy, niewzruszeni,
dalej łowią, będą łowić i pokazywać, pokazywać i łowić te potężne i wciąż nie
do końca poznane ssaki.
Niemniej jednak, będąc na Islandii warto skusić się na jedną
z opcji zobaczenia wielorybów. Można to zrobić np. podczas podróży promem na
samą Islandię lub tak jak my, skorzystać z jednej z wielu propozycji wycieczki
statkiem w rejony, gdzie prawdopodobieństwo zobaczenia wieloryba wynosi nawet
90% (jeśli w trakcie takiej wycieczki wieloryba jednak nie będzie, dostaje się
darmowy voucher na następny rejs). Okolice Reykjaviku są raczej ubogie w
bogactwo gatunków wielorybów. Dominuje płetwal karłowaty, a zimą podobno
przypływają orki.
|
Trudno go zobaczyć, jeszcze trudniej zrobić mu zdjęcie! |
Nasz rejs zakończył się pełnym sukcesem. W Zatoce
towarzyszyło nam kilka płetwali, a gdzieniegdzie fruwały niedobitki maskonurów,
które przed zimą w zdecydowanej większości uciekły w głąb lądu. Oglądanie
wielorybów jest jedną z niewielu tych typowo turystycznych atrakcji, która jest
pełna walorów edukacyjnych, a przy tym przy zachowaniu odpowiednich standardów
raczej bezpieczna dla wielorybów. Dlatego, czasami naprawdę lepiej obejść się
smakiem!
|
Jest jedzenie, są wieloryby! |
A jak bardzo interesujące to zwierzęta niech świadczy tylko
fakt, że taki wieloryb grenlandzki żyje ponad 200 lat, czyli te co jeszcze
gdzieś sobie w Atlantyku pływają urodziły się jak w Europie panował Napoleon, a
kobiety nie miały praw wyborczych nawet na wyspie Islandii.