poniedziałek, 2 grudnia 2013

Brennisteinsmeðferð - wulkanizacja po islandzku na Snæfellsjökull

Dzień coraz krótszy, a właściwie to już nie dzień, tylko kilka godzin zmierzchu, toteż na Islandii chętniej sięga się pamięcią do przecież nie tak jeszcze odległych chwil, kiedy można było na własne oczy podziwiać słońce i wyruszać na wędrówki bardziej ambitne niż te do spożywczego i z powrotem.

Wulkan o zachodzie słońca

Dlatego wciąż pozostajemy na półwyspie Snaefellness, ale tym razem wyruszymy w górę. Bo Snaefellness to nie tylko małe miasteczka, klify i jedna niewielka jaskinia. To także, a może i przede wszystkim górujący nad całym półwyspem Wulkan, dla niektórych czakram czakramów, położony idealnie pomiędzy piramidami w Gizie, a biegunem północnym, centrum energetyczne Ziemi. Dla całej reszty, którą na co dzień omija energia wszechświata, Snæfellsjökull jest całkiem pokaźnym (1446 m n.p.m.), jak na islandzkie warunki, szczytem, którego wierzchołek pokrywa jeden z najmniejszych lodowców na Wyspie.

W sezonie, jest to miejsce tętniące życiem, oczywiście jeśli pogoda pozwala, o co coraz trudniej. Z resztą Islandczycy, całkiem sprawnie radzą sobie z kreatywnym wykorzystaniem tych z reguły płaskich jak stół lodowych połaci, które przecież wygrywają większość rankingów w kategorii naj-, ale które jednocześnie dużo ciężej wykorzystać jako narciarskie poletka. Latem na Snæfellsjökull można dostać się co najmniej na kilka sposobów. Najszybciej, za pomocą specjalnie przystosowanych ratraków, które turystę podwiozą pod sam wierzchołek. Opcja druga, która dostarcza więcej adrenaliny, to samodzielna walka z życiem i śmiercią (kilka miesięcy temu, na innym z lodowców, dokonał żywota bohaterski turysta z Azji, który nie dostosował prędkości do warunków jazdy), to podróż skuterem śnieżnym. Opcja trzecia, to wynajęcie przewodnika, który będzie zapewniał, że każdy krok na tym lodzie, to niebezpieczeństwo, że w zasadzie samodzielna wycieczka to proszenie się o kłopoty. Wszystkie te trzy sposoby łączy jedno, są kosmicznie drogie, a zdają się odbierać radość z wycieczki.

My, na Snæfellsjökull wędrowaliśmy końcem października. W tym roku na Islandii październik nieco rekompensował sierpniowo-wrześniową ścianę wody, z którą można było się zderzyć każdego dnia tuż za progiem domu. Zatem, korzystając z ostatnich mocniejszych promieni słońca w tym roku, ruszyliśmy na szczyt z poziomu zero, opuszczając zamarznięty namiot, który rozłożyliśmy prawie nad samym brzegiem Oceanu.

Wędrówka w liczbach, to trochę jak z parkingu na Palenicy wdrapać się na Rysy, ponad 1400 metrów przewyższenia. Podobieństw jest więcej, bo pierwszy odcinek z Arnarstapi trzeba przejść po szutrowej, drodze, otwartej dla samochodów jedynie latem.  Idzie się jednak dosyć mozolnie, na odcinku siedmiu kilometrów trzeba dojść do początku lodowca, którego jęzory opadają aż do ok. 900 m n.p.m.. Mamy nieco szczęścia, bo mimo, że droga zamknięta, to miejscowi radzi z niej korzystać w  sobie tylko wiadomych celach, nawet w niedzielę o świcieA jak samochód na drodze, droga wąska, więc nie sposób nas ominąć, to podwózka pewna. Podwózka tym ciekawsza, że kierowca – nominalnie rybak, to w niedzielę wyjątkowo kłusownik, dumnie wskazujący nieco szaleńczo-zawadiackim wzrokiem na swoją strzelbę, skrzętnie schowaną w pokrowcu. Zapomniałem przecież dodać, że na obszarze Snæfellsjökull został utworzony kilkanaście lat temu jeden z czterech parków narodowych na Islandii, także raczej strzelanie to nie bardzo. No, ale przecież to niedziela, do gara trzeba coś włożyć. Inna sprawa, że o tej porze roku, w tych rejonach nie ma zbyt wielu możliwości polowania. Właściwie, lokalni myśliwi w październiku i listopadzie polują na niepozorne pardwy, ptaki z rodziny kurowatych, zamieszkujące lodowce w całej Europie. Przemiły kłusownik, na szczęście nie jedzie w stronę naszego lodowca, ale podwozi nas na tyle blisko, że po dalszych piętnastu minutach marszu, stawiamy pierwsze kroki po nie tak znowu kruchym lodzie.
o wschodzie Słońce drży





Przewiązani, z rakami na butach, ruszamy dzielnie ku górze, omijając niewielkie jak na tą porę roku szczeliny. Tak po kilkudziesięciu minutach docieramy na grzbiet, którym prowadzi normalna droga w kierunku szczytu. Śladów za bardzo nie widać, poprawia się za to widoczność, co wobec braku mapy, ułatwia marsz. I tak, co raz stromiej zyskujemy kolejny metry, dochodząc do zwieńczającej wulkan kopuły szczytowej, która przynajmniej od strony wschodniej jest rzeczywiście stroma i wymaga użycia czekana.  Nie była to jednak przeszkoda nie do pokonania, i po następnych kilkunastu minutach, a po trzech godzinach od wyjścia z namiotu, osiągamy wierzchołek, załapując się na ostatnie chwilą z panoramą ze szczytu!

na grzbiecie
tramwaj
Jesień na Islandii, to nie jest najlepszy czas na góry. Tym bardziej cieszy, kiedy przy dodatkowej mobilizacji udaje się zrealizować całkiem poważną wycieczkę. I nie zmieni tego fakt, że kiedy schodziliśmy, minęliśmy tramwaj lodowcowy złożony z grupy blisko 40. studentów i dwóch przewodników, z których żaden nie miał ani raków, ani nie był związany liną. Takie oto nowatorskie podejście do prowadzenia turystyki lodowcowej prezentują lokalni przewodnicy! A przecież mówili, że tyle tam szczelin… 


tramwaj nabiera prędkości

szczyt!

prawie pod kolor

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz