Dzień coraz krótszy, a właściwie to
już nie dzień, tylko kilka godzin zmierzchu, toteż na Islandii chętniej sięga
się pamięcią do przecież nie tak jeszcze odległych chwil, kiedy można było na własne
oczy podziwiać słońce i wyruszać na wędrówki bardziej ambitne niż te do
spożywczego i z powrotem.
Wulkan o zachodzie słońca |
Dlatego wciąż pozostajemy na
półwyspie Snaefellness, ale tym razem wyruszymy w górę. Bo Snaefellness to nie
tylko małe miasteczka, klify i jedna niewielka jaskinia. To także, a może i
przede wszystkim górujący nad całym półwyspem Wulkan, dla niektórych czakram
czakramów, położony idealnie pomiędzy piramidami w Gizie, a biegunem północnym,
centrum energetyczne Ziemi. Dla całej reszty, którą na co dzień omija energia
wszechświata, Snæfellsjökull jest całkiem pokaźnym (1446 m n.p.m.), jak na islandzkie
warunki, szczytem, którego wierzchołek pokrywa jeden z najmniejszych lodowców
na Wyspie.
W sezonie, jest to miejsce tętniące
życiem, oczywiście jeśli pogoda pozwala, o co coraz trudniej. Z resztą
Islandczycy, całkiem sprawnie radzą sobie z kreatywnym wykorzystaniem tych z
reguły płaskich jak stół lodowych połaci, które przecież wygrywają większość rankingów
w kategorii naj-, ale które jednocześnie dużo ciężej wykorzystać jako
narciarskie poletka. Latem na Snæfellsjökull można dostać się co najmniej na
kilka sposobów. Najszybciej, za pomocą specjalnie przystosowanych ratraków,
które turystę podwiozą pod sam wierzchołek. Opcja druga, która dostarcza więcej
adrenaliny, to samodzielna walka z życiem i śmiercią (kilka miesięcy temu, na
innym z lodowców, dokonał żywota bohaterski turysta z Azji, który nie
dostosował prędkości do warunków jazdy), to podróż skuterem śnieżnym. Opcja
trzecia, to wynajęcie przewodnika, który będzie zapewniał, że każdy krok na tym
lodzie, to niebezpieczeństwo, że w zasadzie samodzielna wycieczka to proszenie
się o kłopoty. Wszystkie te trzy sposoby łączy jedno, są kosmicznie drogie, a
zdają się odbierać radość z wycieczki.
My, na Snæfellsjökull wędrowaliśmy
końcem października. W tym roku na Islandii październik nieco rekompensował
sierpniowo-wrześniową ścianę wody, z którą można było się zderzyć każdego dnia
tuż za progiem domu. Zatem, korzystając z ostatnich mocniejszych promieni
słońca w tym roku, ruszyliśmy na szczyt z poziomu zero, opuszczając zamarznięty
namiot, który rozłożyliśmy prawie nad samym brzegiem Oceanu.
Wędrówka w liczbach, to trochę jak
z parkingu na Palenicy wdrapać się na Rysy, ponad 1400 metrów przewyższenia.
Podobieństw jest więcej, bo pierwszy odcinek z Arnarstapi trzeba przejść po
szutrowej, drodze, otwartej dla samochodów jedynie latem. Idzie się jednak dosyć mozolnie, na odcinku
siedmiu kilometrów trzeba dojść do początku lodowca, którego jęzory opadają aż
do ok. 900 m n.p.m.. Mamy nieco szczęścia, bo mimo, że droga zamknięta, to
miejscowi radzi z niej korzystać w sobie
tylko wiadomych celach, nawet w niedzielę o świcie. A jak samochód na drodze, droga wąska, więc nie sposób
nas ominąć, to podwózka pewna. Podwózka tym ciekawsza, że kierowca – nominalnie
rybak, to w niedzielę wyjątkowo kłusownik, dumnie wskazujący nieco
szaleńczo-zawadiackim wzrokiem na swoją strzelbę, skrzętnie schowaną w
pokrowcu. Zapomniałem przecież dodać, że na obszarze Snæfellsjökull został
utworzony kilkanaście lat temu jeden z czterech parków narodowych na Islandii,
także raczej strzelanie to nie bardzo. No, ale przecież to niedziela, do gara
trzeba coś włożyć. Inna sprawa, że o tej porze roku, w tych rejonach nie ma
zbyt wielu możliwości polowania. Właściwie, lokalni myśliwi w październiku i
listopadzie polują na niepozorne pardwy, ptaki z rodziny kurowatych, zamieszkujące
lodowce w całej Europie. Przemiły kłusownik, na szczęście nie jedzie w stronę
naszego lodowca, ale podwozi nas na tyle blisko, że po dalszych piętnastu
minutach marszu, stawiamy pierwsze kroki po nie tak znowu kruchym lodzie.
o wschodzie Słońce drży |
Przewiązani, z rakami na butach,
ruszamy dzielnie ku górze, omijając niewielkie jak na tą porę roku szczeliny.
Tak po kilkudziesięciu minutach docieramy na grzbiet, którym prowadzi normalna
droga w kierunku szczytu. Śladów za bardzo nie widać, poprawia się za to
widoczność, co wobec braku mapy, ułatwia marsz. I tak, co raz stromiej zyskujemy
kolejny metry, dochodząc do zwieńczającej wulkan kopuły szczytowej, która
przynajmniej od strony wschodniej jest rzeczywiście stroma i wymaga użycia
czekana. Nie była to jednak przeszkoda
nie do pokonania, i po następnych kilkunastu minutach, a po trzech godzinach od
wyjścia z namiotu, osiągamy wierzchołek, załapując się na ostatnie chwilą z
panoramą ze szczytu!
na grzbiecie |
tramwaj |
Jesień na Islandii, to nie jest najlepszy
czas na góry. Tym bardziej cieszy, kiedy przy dodatkowej mobilizacji udaje się
zrealizować całkiem poważną wycieczkę. I nie zmieni tego fakt, że kiedy
schodziliśmy, minęliśmy tramwaj lodowcowy złożony z grupy blisko 40. studentów
i dwóch przewodników, z których żaden nie miał ani raków, ani nie był związany
liną. Takie oto nowatorskie podejście do prowadzenia turystyki lodowcowej
prezentują lokalni przewodnicy! A przecież mówili, że tyle tam szczelin…
tramwaj nabiera prędkości |
szczyt! |
prawie pod kolor |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz