poniedziałek, 2 grudnia 2013

Podróż do wnętrza Ziemi. Półwysep Snæfellsness


Islandczycy, opisując swój kraj, nazywają to miejsce wyciągniętym ramieniem z zaciśniętą pięścią. Przyglądając się mapie, rzeczywiście można wyraźnie dostrzec umięśnioną rękę, poprzecinaną plątaniną dróg, jak naprężonych żył, a majestatyczna piramida pokrytego lodem wulkanu Snæfellsjökul przypomina potężną dłoń, zaciśniętą w gniewie lub wysiłku.
Mówi się także, że Snæfellsness to Islandia w miniaturce. Są tu potężne góry z głębokimi dolinami, są tu ostre klify, o które z furią rozbija się ocean. Są tu gorące źródła, wodospady i jaskinie. Są tu, wreszcie, przestrzenie, w których niepodzielnie rządzi wiatr, czeszący pożółkłe o tej porze roku trawy, rozmazujący chmury na niebieskim płótnie.

źródło: http://www.eldfjallasafn.is/e/tours.html
Jeśli nie mamy zbyt wiele czasu, Snæfellsness to dobry pomysł na weekend. Trzeba zaopatrzyć się w samochód (wybierając wariant objechania całego półwyspu poruszamy się wyłącznie po drogach asfaltowych, wystarczy więc jakiekolwiek sprawne autko) i zaplanować miejsce na nocleg (w naszym przypadku - namiot i samochód. Oba warianty tak samo mroźne). My postanowiliśmy zacząć od północnego brzegu półwyspu, dojeżdżając nieco sennego miasteczka Stykkishólmur i stamtąd dalej na zachód. Cała pętla z Reykjaviku to, mniej więcej, 600 km.









Właśnie ze Stykkishólmur prowadzi najkrótsza droga z Reykjaviku na Fiordy Zachodnie. By nie jechać wijącą się wzdłuż skomplikowanego brzegu drogą na północ, w Stykkishólmur można wsiąść na prom, który dopływa do Brjánslækur na Fiordach Zachodnich. Po drodze zatrzymuje się na wyspie Flatey, która także jest jedną z ciekawszych atrakcji turystycznych w tej części Islandii.
Samego Stykkishólmur, choć jest największą miejscowością na półwyspie, nie można nazwać dużym miastem. Jest tu supermarket, basen, boisko, muzeum w domku norweskim i okrop... pardon, oryginalny, modernistyczny kościół. Nam najbardziej spodobał się port i to, co wokół niego. Można bowiem przespacerować się na szczyt piętrzących się przy porcie klifów, gdzie przy malowniczej czerwonej latarni morskiej (każdy czasem chciałby, tak jak Tatuś Muminka, zaszyć się w takiej latarni, prawda?) rozpościera się wspaniały widok na setki malutkich wysepek, rozsianych po błękitnej wodzie.
Ze Stykkishólmur ruszamy na zachód, przez Grundarfjörður i Ólafsvik (obie miejscowości są malutkie i nie zatrzymujemy się tam na dłużej). Przy drodze często znajdują się punkty widokowe, gdzie spokojnie można zaparkować, odetchnąć świeżym powietrzem i nacieszyć się niezwykłymi widokami.



Naszym zdaniem to, co najciekawsze, kryje się na samym końcu półwyspu. Tam, gdzie króluje Snæfellsjökul. Choć opowieść o ujarzmieniu władcy zaciśniętej pięści pozostawiam na następny raz, w tym miejscu opowiem o wędrówce w zgoła przeciwnym kierunku.
Wielbicielom literatury nie trzeba przedstawiać Juliusza Verne'a i jego książki "Podróż do wnętrza Ziemi", w której niejeden młody człowiek zaczytywał nocami się z wypiekami na twarzy. Dlaczego o tym wspominam? Otóż, na południowym krańcu Parku Narodowego Snæfellsjökul jest jaskinia. Bardzo łatwo ją przeoczyć, bo to właściwie tylko dziura w ziemi, na lewo od drogi. Kiedy jednak wykupimy bilet do jej wnętrza i staniemy na szczycie schodów, prowadzących w czeluść, zobaczymy mały drogowskaz "Stromboli". Tym, którzy "Podróży do wnętrza Ziemi" nie czytali, wyjaśniam, że Stromboli to mała wysepka na Morzu Śródziemnym, na której również znajduje się wulkan. Profesor Lidenbrock i jego bratanek rozpoczynają swoją niezwykłą podróż właśnie tu, na Islandii, u stóp wulkanu Snæfellsjökul, a kończą na południu Europy, przedostawszy się tam podziemnymi korytarzami.
Ruszyliśmy ich śladem. Choć, niestety, do Stromboli nie dotarliśmy, a jaskinia ma jedynie ok. 30 m głębokości, polecamy. 







Gdy już osiągnie się najniższy punkt, przewodnik gasi latarkę i w całkowitych ciemnościach wsłuchujemy się w szum wody z ubiegłotygodniowego deszczu, która wciąż krąży w gliniastej tkance, pomiędzy zimnymi korzeniami i kamieniami, odbywając swoją własną podróż do wnętrza ziemi. 

Pomnik Bárðar Saga w Arnarstapi

I wreszcie docieramy do naszej przystani na nocleg. Arnarstapi to maleńka miejscowość niemal przyklejona do brzegu oceanu. By jednak docenić jej niezwykłość, trzeba zejść na sam skraj ostrych klifów. Wsłuchać się w grzmoty fal i krzyk gniazdujących w skałach ptaków. Nasz wieczorny spacer z Arnarstapi do Hellnar trwał nieco ponad godzinę (2,5 km w jedną stronę). To jedno z najbardziej magicznych miejsc, które odwiedziliśmy. Niech zdjęcia opowiedzą same za siebie. 





Zachód nad Hellnar









I zapadła noc, a my zmarzliśmy niemiłosiernie, by następnego dnia bladym świtem ruszyć tam, gdzie - według niektórych - koncentruje się moc całego świata, na szczyt Snæfellsjökul.
Półwysep pożegnaliśmy w Buðir. Nie można tego nazwać miastem, wsią, ani nawet miejscowości. To właściwie tylko hotel i kościół. Oczywiście ten drugi to główna atrakcja tego urokliwego zakątka. Chłodny wiatr i zmęczenie skutecznie powstrzymały nas przed dłuższymi spacerami. Ale widok czarnych ścian kościółka na tle szarości nieba i zieleni traw to kwintesencja islandzkiego krajobrazu.






Magiczny półwysep Snæfellsness przy dobrej pogodzie widać z Reykjaviku. Czasem przystajemy wtedy nad brzegiem oceanu i wpatrujemy się w majestatyczną lodową bryłę wulkanu. To jedno z tych miejsc w Islandii, które przyciągają i na długo pozostają w pamięci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz