wtorek, 3 grudnia 2013

Lopapeysa - sweter, co pachnie owcą


Choć wcale nie ma długiej tradycji, choć wzór ponoć pochodzi z Grenlandii (lub Turcji? Szwecji? Ameryki Południowej?), choć wiele z tych dostępnych w reykjavikowskich sklepach przypłynęło wprost z pracowitych chińskich fabryk, nie ma wątpliwości, że to najbardziej islandzka część garderoby. Wystarczy bowiem wyjść na ulice w stolicy lub jakimkolwiek innym miejscu i przyjrzeć się mieszkańcom. Wielu z nich dumnie prezentuje ten charakterystyczny dziergany wzór, choć jeszcze nie znalazłam dwóch takich samych. Zwykle w kolorach islandzkiej natury: szarościach, brązach, zieleniach i błękitach. Rozpinany lub nie. Z kapturem albo bez. Dla kobiet, dla mężczyzn, dla dzieci. Dla miejscowych i dla turystów. Dla urzędników, hipsterów, rolników. Ciepły, ciężki, miękki. Lopapeysa.

Prawdziwa dusza tego swetra kryje się w wełnie, z której jest zrobiony. To wełna z islandzkich owiec, przywykłych do północnych wichrów, gradów i deszczy, utuczonych na ziołach i ostrej trawie, puszczonych wolno przez lato i zaganianych do zagród przed pierwszym śniegiem. Latem na Islandii żyje ponad 1mln owiec - to trzy razy więcej niż ludzi (zimą ponad połowa wszystkich owiec, no cóż, wędruje na islandzkie półmiski). Przywiezione przez Wikingów około 1100-1200 lat temu, mają się na wyspie całkiem dobrze. 


Wełna, czyli lopi, z której zrobiony jest lopapeysa nie przypomina tej, którą znamy z polskich sklepów. Być może jest nieco podobna do wełny z owiec podhalańskich - trochę szorstka, trochę gryząca, kosmata i mocno napowietrzona. Islandzka włóczka powstaje z obydwu warstw owczej wełny i jest bardzo luźno skręcona. To wszystko sprawia, że splot z islandzkiej włóczki jest gruby i "mięsisty", co - poza walorami estetycznymi - czyni swetry bardzo ciepłymi i doskonale izolującymi przed chłodem i wiatrem. Ponadto, wełna nie chłonie wilgoci i nie powoduje pocenia. Więc, choć na górskie wędrówki wybieram raczej lżejszy, kilkuwarstwowy strój, lopapeysa to sweter doskonały na każdą inną okazję (tak, tak, na koncercie orkiestry symfonicznej w Harpie też widziałam charakterystyczny wzór...)


W sklepie za taką pamiątkę przyjdzie nam jednak słono zapłacić. Cena to mniej więcej 20 000 koron islandzkich, czyli - bagatela - ponad 500 zł. Takie szaleństwo mnie, rzecz jasna nie opętało, choć wzór podobał mi się okrutnie. Przyznaję więc, że egzemplarz na zdjęciach zrobiłam samodzielnie. Nie mając wprawy w takich robótkach, po raz pierwszy operując więcej niż jednym kolorem, projektując wzór na podstawie zdjęć i swetrów podpatrzonych na przechodniach. Dwa tygodnie pracy (nie, nie cierpię na nadmiar czasu, więc trochę to trwało). Ale chyba było warto, bo duma rozpiera!
A niezwykła wełna, pachnąca owcą, urzekła mnie do tego stopnia, że do Polski przywiozę więcej niż jedną, własnoręcznie wykonaną, owczą pamiątkę...


Myślę, że dzięki temu, gdy już, już, tuż, tuż, wrócę do Polski i zatęsknię za islandzkimi polami, za wiatrem i oceanem, ubiorę lopapeysa, który ogrzeje, podrapie i zapachnie jak Islandia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz